Od zeszłego roku, gdy po wielu latach „posuchy” udało się wreszcie wygospodarować i wyprosić z budżetu środki na zwiększenie wynagrodzeń w sądach, dużo mówi się o „niwelowaniu dysproporcji”. Zwrot ten automatycznie nasuwa skojarzenie z zakresu geotechniki i prowadzi nas do pewnej analogii. Kupując działkę z zamiarem postawienia swojego wymarzonego domu, musimy teren pod budowę odpowiednio przygotować. Wyrównanie go jest podstawową czynnością, której nie da się przeskoczyć. Tylko budynek postawiony na równym i stabilnym podłożu ma szanse zapewnić naszej rodzinie bezpieczny dom. Obecna ustawa o związkach zawodowych obowiązuje od 1991 roku i wyposażyła organizacje związkowe działające w zakładach pracy należących do sfery budżetowej w odpowiednie instrumenty pilnowania racjonalnego kształtowania wynagrodzeń. Zdumiewające dla mnie jest to, że przez ćwierć wieku działające w sądach związki zawodowe nie korzystały efektywnie z tego instrumentu. A to, że z niego nie korzystały, jasno wynika ze stanu, jaki mamy dzisiaj. Różnice w wynagrodzeniach pomiędzy osobami zajmującymi takie same stanowiska i wykonującymi porównywalną pracę jeszcze w zeszłym roku były olbrzymie. Gdy „Solidarność” Pracowników Sądownictwa zaczęła się domagać uwzględnienia jej w ustawowych uzgodnieniach jako równoprawnego partnera społecznego, spotkało się to z zaskoczeniem i wrogością wielu dyrektorów i prezesów sądów. To także wskazuje, że dotąd związki zawodowe tego się nie domagały. Tymczasem ci, którzy przez ostatnie ćwierć wieku nie odważyli się wypełniać swoich związkowych zadań, dzisiaj cynicznie potrafią krytykować tych, którzy swoją rolę potraktowali poważnie. Pozbawione nadzoru władze sądów – najpierw prezesi potem także dyrektorzy tworzyli dysproporcje płacowe, z którymi teraz musimy się uporać. Nie mamy innego wyjścia. Bez tego nie uda się zbudować niczego sensownego. Podobnie jak niwelowanie terenu wymaga odpowiedniej ilości materiału do zasypania nierówności, tak samo dysproporcje płacowe wymagają odpowiedniej ilości środków finansowych. Tych ostatnich jednak jest nieporównywalnie bardziej ograniczona ilość niż gruzu. Zatem w zeszłym roku proces dopiero się rozpoczął. Zapewne dla wielu osób, których wynagrodzenia były zaniżone w stosunku do mocno wyśrubowanej w górę elity, zeszłoroczne podwyżki były wyraźnie odczuwalne. Szkoda, że nie da się tego procesu przeprowadzić szybko i jednym cięciem tak, by z podwyżek mogli skorzystać także pracownicy długoletni, na najwyższych sądowych stanowiskach. Ograniczone środki budżetowe wymuszają sytuację, że robi się to stopniowo. Wydaje się przecież oczywiste, że skutków przynajmniej kilkunastoletnich zaniedbań nie da się usunąć w ciągu roku czy nawet pięciu lat. Chociaż obserwując sądy, w których „Solidarność” mocno pilnowała trzymania się obranego celu, można pokusić się na optymizm. Dysproporcje w nich znacząco zostały zmniejszone. Decyzje takie zawsze wiążą się z dylematami. Trzeba liczyć się z niezadowoleniem części pracowników. Przecież każdy z nas – niezależnie czy jest starszym sekretarzem w wielkim mieście i od dekady zarabia blisko ponad 4 tys. złotych, czy starszym sekretarzem z tzw. Polski powiatowej, gdzie jego wynagrodzenie nie osiąga 2500 złotych chce po latach „posuchy” dostać podwyżkę. To zrozumiałe. Nawiązując do geotechnicznej analogii – każdy chciałby się jak najszybciej wprowadzić do nowo wybudowanego przytulnego domu. Niestety nie da się pójść na skróty. Dlatego myślę, że warto szerzej patrzeć na cały problem. Działacze „Solidarności” Pracowników Sądownictwa w wielu sądach w Polsce nadstawiali karku i narażali się na szykany ze strony swoich pracodawców, by mimo wszystko zawalczyć o cywilizowane i jasne zasady kształtowania wynagrodzeń w sądach. Bardzo często nie walczyli o swoje, bo sami nie zawsze podwyżkami są obejmowani. Z mojego punktu widzenia to, co udało się osiągnąć w ciągu dwóch ostatnich lat, jest i tak wielkim sukcesem w stosunku do stanu, który zastali. No i na koniec chyba najważniejsza uwaga – przynależność do związku zawodowego oczywiście nie gwarantuje podwyżki. Dobrze działający związek zawodowy niewątpliwie będzie trzymał rękę na pulsie, zadawał pracodawcy niewygodne pytania i interweniował tam, gdzie jasne kryteria kształtowania płac się zamazują.
Decydenci w Ministerstwie Sprawiedliwości powinni dostrzec, że obecna sytuacja to także wina braku regulacji wynagrodzeń. Dopuszczalna rozpiętość tychże na stanowiskach urzędniczych zawierająca się pomiędzy 2.000 – 7.000 złotych to jawna zachęta do patologii i faktyczny brak regulacji. Myślę, że planowana reforma sądownictwa – bez względu na to, jak się ją ocenia – jeżeli zostanie przeprowadzona, będzie najlepszą okazją do tego, aby wynagrodzenia w administracji sądowej ujednolicić.